Nasze Maleństwo umarło dzień przed naszą dziesiątą rocznicą ślubu, 05.07.2012r. Przeżyliśmy koszmar, którego nie da się opisać... Ogromny ból, strach, niewypowiedziany żal...
Na wizycie okazało się, że znowu ciężko jest obejrzeć dziecko w usg - było bardzo mało wód. Do tego lekarz długo oglądał główkę i w końcu powiedział, że wypisze mi skierowanie do szpitala, bo niestety wg niego dziecko ma wady... Rozpłakałam się strasznie, nie mogłam wprost uwierzyć w to wszystko... Lekarz zadzwonił jeszcze do swojej koleżanki, która jest ginekologiem i prosił, żeby sprawdziła u mnie czy można zrobić amniopunkcję. Dał mi wszystkie namiary, kazał się do niej na następny dzień zarejestrować i dać mu znać po badaniu. Jeśli uda się zrobić amniopunkcję, to za trzy tygodnie będą wyniki i będziemy wiedzieli, czy dziecko jest chore czy nie. Ale tak czy inaczej problemem pozostało małowodzie, a raczej bezwodzie... Taka ciąża się nie będzie rozwijać i obumrze, tylko nie wiadomo kiedy :( I to niestety podobno nie jest wskazaniem do zakończenia ciąży, ona będzie musiała zakończyć się sama...
Z gabinetu ledwo wyszłam... Strasznie płakałam, wszyscy płakaliśmy... Przeżyliśmy taki ból, taką stratę... Tak bardzo czekaliśmy na Maleństwo, tak bardzo go pragnęliśmy... Julia nie mogła się wprost doczekać, kiedy Rodzeństwo się urodzi... Już planowaliśmy co musimy kupić, projektowaliśmy pokoik w nowym miejscu :( Ja sobie wyobrażałam, jak będzie wyglądać, jak będę je karmić, przebierać, tulić do snu... To wszystko nagle zostało przekreślone. Pojawił się strach, że dziecko jest chore i że takie się może urodzi... Ja panicznie bałam się amniopunkcji chociaż tak naprawdę wiedziałam, że nie da się zrobić tego badania bo jest za mało wód. A chyba najbardziej bałam się sytuacji, że będę musiała nosić to moje Maleństwo i czekać, aż umrze... Ta myśl była straszna. Powtarzałam sobie, że jeśli jest chore, to niech umrze samo i niech to się stanie jak najszybciej...
Julia strasznie płakała, prawie tak mocno to przeżyła jak śmierć dziadka Janusza. Zadawała tyle trudnych pytań - dlaczego tak się stało, dlaczego nasze Maleństwo musi być chore, co teraz będzie... Spała tej nocy z nami, bo nie chciała zostać sama...
Grzesia w takim stanie chyba jeszcze nie widziałam. Jego cierpienie dodatkowo potęgowało mój ból - byłam zupełnie bezradna, tak samo przerażona jak on i nie umiałam go pocieszyć ani podnieść na duchu... Nic nam nie pozostało, tylko czekać do dnia następnego, do godziny ok. 16:30 na badanie... Spaliśmy bardzo źle, Jula krzyczała przez sen... A ja przestałam czuć ruchy...
W gabinecie lekarka obejrzała zdjęcia z usg od mojego lekarza, wypytała nas o różne rzeczy i zaprosiła na usg... Niestety od razu potwierdziła, że obraz główki w usg nie jest prawidłowy, brak ciała modzelowatego, stwierdziła też poszerzone komory mózgowe. Powiedziała, że wada ta jest śmiertelna i że dziecko nie ma szansy z nią żyć... Reszty organów nie dało się obejrzeć, bo dziecko było tak ułożone, że nic nie było widać. A po chwili powiedziała, że widzi jeszcze poważniejszy problem, bo nie może znaleźć tętna Dziecka :( Nasze Maleństwo nie żyło... To był cios, trudno się podnieść po czymś takim, ale z drugiej strony odetchnęliśmy, że już niedługo ten koszmar się skończy. Nie wyobrażałam sobie czekania na potwierdzenie tej strasznej diagnozy, takiego życia w niepewności... Dostałam skierowanie do szpitala na zabieg - miałam dostać tabletki, które spowodują poronienie...
Jula znowu zaczęła przeżywać, zadawać takie strasznie realne pytania :-( Co się stanie z Dzidziusiem? Czy będzie pogrzeb? Jak go wyjmą? A jak już go wyjmą to co z nim zrobią?... Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę musiała odpowiadać na takie pytania :(
Do szpitala udaliśmy się w piątek rano - Julę zaprowadziliśmy do pracy do mojej mamy, a Grześ czekał ze mną w szpitalu na przyjęcie. Trwało to kilka godzin, ale przed południem byłam już w sali. Lekarze zrobili mi szybko usg żeby potwierdzić diagnozę (lekarka, która dzień wcześniej mnie przyjęła jest z ich szpitala), zmierzyli Maleństwo i okazało się, że ono przestało rosnąć już po 11 tygodniu i że nie można go oceniać jak na 18 tydzień ciąży, bo wielkością jest w 11t4d... Miało zaledwie 4 cm :(((( Lekarz (jak się później okazało ordynator) powiedział, że założą mi tabletkę, wieczorem spróbują zrobić zabieg i następnego dnia będę mogła iść do domu.
Na oddział przyjęła mnie położna, a ja rozpłakałam się po raz kolejny tego dnia. Powiedziałam jej, że strasznie się boję tego, co mnie czeka... I wtedy ona cichutko powiedziała mi, żebym poprosiła o zabieg w narkozie, bo mam do tego prawo. Bo standardowo do zabiegu dają jakieś znieczulenie do żyły i w szyjkę, ale będę wszystko widziała, słyszała i na pewno przeżyję to gorzej. A tak mnie uśpią, zabieg trwa ok 15 min i obudzę się po wszystkim...
Narkozy bałam się strasznie, bałam się, że się nie obudzę, że Grześ zostanie z Julcią sam. Ale z drugiej strony tak strasznie się bałam zabiegu, że poprosiłam o narkozę... Tabletkę założyli mi około 13:00 i kazali czekać. Podobno po kilku godzinach miały się pojawić skurcze, plamienie i wtedy będą mogli mi zrobić zabieg... Ale do wieczora nic się nie wydarzyło. Po badaniu okazało się, że tabletka się w ogóle nie rozpuściła, więc lekarz ją rozkruszył i kazał czekać... Mi położna w międzyczasie powiedziała, że na niektóre pacjentki ten lek w ogóle nie działa, ale nie zdążyłam zapytać, co wtedy robią. I tak minęła noc i poranek. I nic... Rano dostałam dwie tabletki i wpadłam w dół. Płakałam strasznie, przyjechał Grześ... Okazało się, że z tego płaczu, stresu i bólu dostałam temperatury 38,6C :( Położona wzięła nas na rozmowę i tłumaczyła, że muszę się uspokoić, że tu się nie da niczego przyspieszyć, to musi potrwać niestety. Do mnie nic nie docierało, chciałam już tylko wyjść do domu, mieć to za sobą... Nie mogłam żyć ze świadomością, że noszę w sobie martwe Dziecko :(( Do południa nie działo się nic. A po południu przyszedł na dyżur ordynator, wziął mnie na badanie i powiedział, że skoro nic się nie dzieje, to weźmie się za mnie ostro. Miałam dostać dwie kroplówki z oksytocyną jedna po drugiej w bardzo szybkim tempie, gdyby zaczęły się już bardzo bolesne skurcze miałam dostać narkotyk w zastrzyku. I gdy wystąpi krwawienie - zabieg... Położona powiedziała, że Grześ może ze mną zostać, więc Julą zajęły się Agata z mamą...
Po pierwszej kroplówce pojawiły się skurcze - przebrałam się w szpitalną koszulę i czekaliśmy... Po drugiej skurcze stały się bardzo bolesne i do pewnego czasu je wytrzymywałam, ale w którymś momencie pękłam :( To były bóle porodowe, skurcze następowały co jakieś 2 min. I dałabym radę, gdyby zwieńczeniem tego bólu miało być spotkanie z moim Maleństwem :( Grześ poszedł po położną, dostałam zastrzyk, który zadziałał po jakichś 15 min... Zwijałam się przy każdym skurczu... To było straszne.... A potem już nic nie bolało... Gdy skończyła się kroplówka, czekaliśmy... I nagle poczułam stróżkę krwi... I zrozumiałam, że już niedługo to wszystko się skończy, że rozstanę się z moim Maleństwem...
Na salę zawiózł mnie Grześ z położną, przed drzwiami mnie ucałował i wjechałam za wielkie drzwi... Byłam przerażona. Sala była ogromna i było tam bardzo zimno. Pomogli mi położyć się na fotel, zaczęli przypinać kabelki, nogi przypięli mi pasami... Czułam się strasznie poniżona. Dobrze, że chociaż krocze mi zakryli... Przyszedł ordynator i powiedział, że zaraz będzie po wszystkim. Gdy pojawiła się anestezjolog powiedziałam, że strasznie się boję, ale powiedziała tylko że nic nie będzie bolało, że zaraz zasnę. Położyli mi na twarzy maseczkę z tlenem, zrobiłam chyba ze trzy wdechy i zasnęłam. Obudziłam się ok 20:49 i zaraz zobaczyłam Grzesia. Zawieźli mnie z położną do sali i mogłam iść spać. Miałam za sobą jeden koszmar, przed sobą kolejne...
Następnego dnia czułam się fizycznie dobrze, nic nie bolało poza gardłem po intubacji, prawie nie krwawiłam. Ale psychicznie było i jest fatalnie. Wciąż nie mogę się oswoić z myślą, że już nie jestem w ciąży, że już nie mam dziecka, że Jula nie będzie miała rodzeństwa... Tyle mieliśmy planów, nadziei, tacy byliśmy szczęśliwi, a tu nagle, w ciągu paru chwil, wszystko się załamało, tak dużo straciliśmy...
Gdybym poroniła na początku, z niewiadomych powodów, pewnie bym jeszcze próbowała, w końcu jesteśmy jeszcze młodzi. Ale gdy usłyszałam "wady genetyczne" powiedziałam sobie - to już koniec, już się nie odważę... A co, jeśli historia się powtórzy? Ja wiem, że to raczej był pechowy los na loterii, ale nie przeżyłabym tego koszmaru raz jeszcze... Umierałabym ze strachu przed każdą wizytą, tygodnie od badania do badania wlokłyby się w nieskończoność... Nie zniosłabym tego ani ja, ani Grześ...
W poniedziałek wyszłam do domu, jestem na zwolnieniu do piątku... I zapadłam się w sobie... Dużo płaczę, nie umiem się śmiać... Najchętniej bym spała, bo wtedy przynajmniej nie mam świadomości tego wszystkiego. Koszmar wraca zaraz po przebudzeniu... Nie mam ochoty z nikim się spotykać, gdziekolwiek się ruszać. Najchętniej w ogóle bym nie wychodziła... Jest mi bardzo trudno, widzę, jak Grzesiowi i Julii ciężko jest patrzeć na moje cierpienie, ale jakoś zupełnie nie mogę się pozbierać... Nie widzę żadnego światełka w tym wszystkim...Boję się każdego dnia, a o Świętach, gdy mieliśmy być wszyscy już razem, z Maleństwem, nawet nie chcę myśleć... To będą dla mnie bardzo smutne Święta... Straciłam poczucie bezpieczeństwa... To, co wydawało mi się pewne i stałe, zniknęło w jednej chwili... Nie wiem jak mam żyć... Nie mogę zaakceptować siebie, swojego ciała, czuję się obrzydliwa, gruba... Zostało mi parę kilogramów do zrzucenia niestety, nie mieszczę się w ubrania sprzed ciąży i to dodatkowo pogarsza mój stan psychiczny. Chciałabym zasnąć i obudzić się za rok...