Wszystko potoczyło się bardzo szybko...I zupełnie niespodziewanie... G pojechał z Julą do swoich rodziców, a ja zostałam w domu z Teklą (nie czułam się najlepiej z uwagi na suchy zębodół, który goił się i goił). Dałam jej kawałek ciasta, wyżłopała dużo wody i tak jakby się zakrztusiła. Próbowała odkaszlnąć, ale się nie udało. Próbowała zwrócić - też nic... Charczała i charczała, spinała się aż siusiu zrobiła w domu. Wzięłam ją na dwór (myślałam, że poje trawy i się oczyści) ale nie bardzo chciała chodzić - stała i patrzyła na mnie. Zdenerwowałam się, ale wróciłam do domu. Zadzwoniłam tylko do G, że jeśli jej nie przejdzie, to będziemy musieli do weta pojechać. Bałam się, bo od kilku dni jakoś dziwnie zdarzało się jej kaszleć/chrząkać... I nie dało się nie zauważyć, że guz na krtani jest już monstrualnych rozmiarów... W domu charczała i charczała, dusiła się... Nie mogłam czekać. Zadzwoniłam do G że spotkamy się u weta, bo nie mam nawet pieniędzy ze sobą... Bałam się, bo wiedziałam czego się spodziewać... 10 lat dla boksera, zwłaszcza z takim nowotworem, to i tak dużo... Młody pan weterynarz tylko potwierdził moje obawy... Powiedział, że już nic nie da się w zasadzie zrobić. Że może jedynie dać jej zastrzyk rozkurczowy, który jej może pomoże na chwilę (2-3godz.), a może w ogóle i tylko przedłużymy jej męczarnie... Ciężko było podjąć tą decyzję, ale nie mieliśmy wyjścia... Płakaliśmy wszyscy - nawet G... I wszyscy byliśmy z nią do końca... Zasnęła przy nas, głaskana i opłakiwana... Bardzo żałuję, że musieliśmy ją tam zostawić, ale nie mieliśmy gdzie jej pochować :((, nie byłoby co z nią zrobić... W domu pusto... Smutno... I chociaż wreszcie czysto, bez sierści i glutów, to tęsknimy za nią wszyscy... W końcu 11 lat razem to szmat czasu...
1 rok temu


